Strona:Na wzgórzu róż (Stefan Grabiński).djvu/118

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

na chwilę mej ręki z dłoni, pociągnął mnie za altanę.
To, co ujrzałem wtedy, wyryło się w mej duszy na zawsze ponurym obrazem.
W wązkim przesmyku, między tylną ścianą altany, a murem ogrodowym, ujrzałem świeżo usypany nieudolną dłonią grób z małym, z gałązek złożonym krzyżykiem w środku.
Patrzyłem oszołomiony przykrym widokiem na Adasia z niemem pytaniem.
— Czy dobrze usypałem?
— Więc to ty? Kiedy? Poco?
— Wczoraj i przedwczoraj, kiedy tatuś wychodził z domu zrobiłem; ziemię miałem zwiezioną już dawniej taczkami. To dla pana Stacha. Mamusia ma już na cmentarzu.
Dreszcz zgrozy przebiegł mnie od stóp do głowy.
— Dlaczego właśnie tutaj?
— Tatuś kazał.
— Tatuś?!
— Tak, w nocy, we śnie, wiele dni temu. Śniło mi się, że przyszedł do mego łóżka, wziął za rękę i zaprowadził tutaj. Potem usiadł w altanie na ławce, dał mi moją łopatkę i kazał sypać z tej strony grób dla pana Stacha. Płakałem, wyrywałem się, lecz tatuś krzyczał i musiałem usłuchać. Przez cały czas siedział tu na ławce i patrzył, jak kopię ziemię. Gdy usypałem do końca, przebudziłem się. Było rano, leżałem w łóżku. Odtąd pędziło mnie tutaj i nie dało spokoju, aż zrobiłem tak, jak tatuś kazał we śnie.
— Czy ojciec wie o tem? Czy pokazywałeś mu?