Strona:Na wzgórzu róż (Stefan Grabiński).djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie! Ja nie pozwolę. Lecz, by cię upewnić, sam spróbuję.
I wziąwszy z półmiska drugą połowę, począł jeść. Zawstydzony usiłowałem protestować:
— Ależ ja ci wierzę, Ryszardzie. Nie bądź-że dzieckiem.
Lecz Norski spożył rybę do końca, poczem ponownie zapaliwszy drżącą ręką papierosa, przeprosił mnie i odszedł do sypialni.
— Wybacz — rzucił na pożegnanie — jestem trochę zdenerwowany. Przeraziłeś mnie. Adasiu zostaniesz tymczasem z panem.
Istotnie wyglądał bardzo blady.
Zostałem sam z dzieckiem.
W jadalni było parno. Wyziewy potraw zmieszane z odurzającą wonią kwiatów wytworzyły atmosferę ciężką i nużącą. Wziąłem za rękę Adasia i przeszliśmy do biblioteki.
Chcąc chwil parę pozostać w samotnem skupieniu i uporządkować cisnące się gwałtem myśli, wydobyłem z górnej półki kilka ilustrowanych książek i dałem je do oglądania chłopcu. Jakoż niebawem zajął się niemi najzupełniej. Usiadłem na sofce, naprzeciw drzwi wchodowych i zamyśliłem się: poddawałem bacznemu rozbiorowi ową sensacyę pod koniec obiadu.
Że była to rzeczywiście tylko sensacya, nie wątpiłem ani chwili. Kawałek ryby, który miałem w ustach, pod względem smaku nie różnił się niczem od poprzednich, które spożyłem przecież z największym apetytem.
Więc chyba autosuggestya. Lecz ani mi wtedy