Strona:Na wzgórzu róż (Stefan Grabiński).djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

przez myśl nie przeszło wyobrażenie trucizny, nie pozostawało nic innego, jak przyjąć poddanie mi podobnej myśli przez Ryszarda. Tu przypomniał mi się instynktem wyczuty w tym momencie wzrok jego, który spoczywał na mnie. Może wtedy myślał o truciźnie? Kto wie, może między nią a minogami istniał pewien związek? Toby tłumaczyło wstręt niespodziewany do ulubionej niegdyś ryby. Może kiedyś w życiu był świadkiem podobnego zdarzenia, które mu głęboko utkwiło w pamięci?...
Zmęczony, podniosłem z zadumy czoło i spotkałem się z czarnemi, jak aksamit oczyma dziecka.
Był zupełnie podobny do matki, którą znałem tylko z portretu zawieszonego w salonie. Szczególnie fascynująco musiały działać jej duże, czarne oczy, pełne niewysłowionej słodyczy i głębi wyrazu. Podobnie w kraju, zanim wyszła za mąż, budziła wszędzie podziw i zazdrość, była przedmiotem pragnień wielu i powodem kilku gorących afer. Mówiono nawet, że ową tajemniczą nieznajomą, której wdzięki opiewał tak wytwornie w swych sonetach Stanisław Prandota, nie był nikt inny tylko Róża z Wrockich, Adaś miał te same namiętnie palące oczy i białą, jak alabaster cerę twarzy, tak bardzo podnoszącą ich wyraz.
Był to chłopak nad wiek rozwinięty, wrażliwy i nerwowy. Lubiał zadawać czasem pytania dziwaczne, rozmawiać o rzeczach przykrych, dziwnie nie harmonizujących z pogodą lat dziecięcych. I teraz miał w twarzy taki wyraz, jakby mi się chciał zwie-