Przejdź do zawartości

Strona:Na wzgórzu róż (Stefan Grabiński).djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dzięki jakiejś idyosynkrazyi nie mogę znieść ich widoku. Ale proszę cię bardzo, nie przeszkadzaj sobie. Należało tylko zwrócić mi uwagę na to, co lubisz, sam byłbym wydał odpowiednie instrukcye. Co do mnie, pozostaję przy moich homarach.
I zręcznie chwycił swą białą, kobiecą ręką szczypce okazałego kraba.
Trochę zmieszany zabrałem się do minogów. Były przyprawione świetnie, pełne korzennej podniety.
Na chwilę zapanowało milczenie.
Niebawem Ryszard skończył, popił perlistą maderą i otarłszy usta, zapalił papierosa.
Zajęty zdzieraniem z ryby delikatnego naskórka, czułem na sobie jego mocny wzrok: obserwował mnie. Nie podnosząc oczu, włożyłem świeży kawałek do ust i w tej chwili blednąc, oddałem go z powrotem na talerz.
— Co tobie?! Niedobrze?
Ryszard stał tuż przy mnie i podawał kieliszek z winem.
— Popij!
— Dziękuję. Wiesz, miałem w tej chwili szczególną sensacyę: zdawało mi się, że ryba jest zatrutą.
Norski wbił mi paznokcie w ramię, aż syknąłem z bolu.
— Oszalałeś?! — zapytał cały wzburzony.
— Ależ rozumiem wybornie, że to tylko proste wrażenie i nic więcej; takie sensacye przychodzą czasem ni stąd, ni z owąd. Zresztą minogi były doskonałe, brałem już drugą porcyę. Był to moment tylko. Jestem gotów jeść dalej.