Strona:Na wzgórzu róż (Stefan Grabiński).djvu/101

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

W oczach Ryszarda tlały jakieś żółte światła.
Gdy spostrzegł, że mu się przypatruję, przymknął lekko powieki i wypuszczając gęsty kłąb dymu, wycedził spokojnie:
— Być może. Zdaje mi się jednak, że przesadzasz. Chociaż był moim druhem od serca, nigdy zbyt wysoko nie stawiałem jego talentu. Był trochę za sentymentalny. Czy nie miałbyś ochoty przejść się trochę przed zachodem po plaży? Pora przecudna. Do kolacyi mamy jeszcze sporo czasu.
Dokończył cygara i strząsnąwszy resztki popiołu, rzucił niedogarek do perłowego wnętrza muszli.
Przykro dotknięty, udałem przecież, że wszystko w porządku i z wyszukaną ochotą podniosłem się z nim do wyjścia.
Gdy wróciliśmy pod wieczór do domu, był w najlepszym humorze i podczas wieczerzy nieustannie żartował z Adasia. A jednak zauważyłem, że od czasu do czasu cień przelotny przesunął się po jego pięknej, męskiej twarzy i parę razy pochwyciłem wzrok, spoczywający na mnie ze szczególną uwagą.

— — — — — — — — — — — — — —


Od owego popołudnia minęło parę tygodni.
Na pozór nic się nie zmieniło w mym stosunku do Ryszarda, z którym jak dawniej prowadziłem długie rozmowy, odbywałem wspólne przechadzki i przejażdżki po morzu. A jednak czuliśmy obaj, że coś zaszło, że jakiś cień padł klinem pomiędzy nas i rozdziela coraz silniej. Czując to, właściwie należało mi pożegnać go i opuścić willę. Jeżeli tego nie uczy-