Strona:Na wzgórzu róż (Stefan Grabiński).djvu/100

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i wlepił je we mnie ze szczególnym wyrazem. Pytanie widocznie zaskoczyło go znienacka i w pierwszej chwili nie zrozumiał, skąd się wzięło. Lecz niebawem znać zoryentował się i wtedy na moment pojawiły się na tej marmurowej twarzy jakieś dziwne, zagadkowe błyski. Co miały oznaczać te dzikie linie sfałdowanych nagle mięśni, jakie należało im podłożyć odpowiedniki uczuciowe — trudno mi było określić. Lecz trwało to tylko przez nieuchwytnie małą chwilę; olbrzymim wysiłkiem woli opanował się i wrócił do zwykłej nieprzeniknioności. — Przybladł tylko nieco i smutno odparł:
— Tak. Domysł twój trafny. — Istotnie odwiedził mnie przed odjazdem. Nawet...
Przerwał, jakby namyślając się, czy należy dokończyć w zaczętym sensie. — Lecz wkrótce wahanie ustąpiło i niemal wyzywająco odpowiedział:
— Nawet, nie uwierzysz... wpadł tutaj na godzinę przed wstąpieniem na statek. Zjedliśmy obaj lekki obiad, poczem odprowadziłem go do portu. Biedny chłopak! Tak mu było do twarzy w małem szafirowem kepi, które włożył fantazyjnie do podróży.
Ostatnie słowa brzmiały trochę dziwnie. Chyba piękne kepi nie stanowiło naczelnej ozdoby Prandoty. To też nie mogłem wstrzymać się od podkreślenia tego, o co chodziło.
— Strata niepowetowana. Jestem najgłębiej przekonany, że w tem jasnookiem, dobrem dziecku pewnego dnia objawiłby się pierwszorzędny liryk. Co za serdeczność, co za przepastność uczucia!