Strona:Na wzgórzu róż (Stefan Grabiński).djvu/102

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

niłem, to chyba dzięki specyalnemu zwarciu się z tym człowiekiem, który od dłuższego czasu był dla mnie zagadką trudną do rozwiązania.
I jemu widocznie ciążyła moja obecność we willi, lubo usilnie starał się zamaskować wszelki ślad niechęci. A jednak widziałem to dobrze z wyrazu twarzy, rzutów oczu, z rozmów prowadzonych w sposób wymuszony i ostrożny. — Wogóle Norski sposępniał i zmienił się w tych ostatnich czasach bardzo. Często się zamyślał nad czemś głęboko, na pytania odpowiadał niechętnie, unikał stale pewnych tematów; i tak od pamiętnego dnia nie mówiliśmy ani razu o ś. p. Prandocie. Podobnie nie poruszyliśmy odtąd zgoła kwestyi literackich; gdy przypadkiem zwracałem konwersacyę na zmierzające ku temu tory, zręcznie przechodził do rzeczy luźnie tylko z literaturą związanych, poczem oddalał się skwapliwie coraz to bardziej od drażliwego punktu.
Zresztą banalność naszych dyalogów wetowała mi wspaniała biblioteka gospodarza, która w każdej porze stała przedemną otworem. To też całemi godzinami, zwłaszcza rano, zatapiałem się w lekturę.
Jednak rzecz dziwna: Wśród poetów doby ostatniej, reprezentowanych tutaj wcale pokaźnie, nie mogłem znaleźć ani jednego tomiku Prandoty. Mimo to, nie chcąc rozdrażniać Ryszarda, nie zwróciłem na to uwagi.
Wśród tego począłem ulegać jakimś specyalnym zmianom, z których zrazu sam sobie sprawy nie zdawałem, gdyż przejawiały się w sposób raczej zewnętrzny. Ryszard przeciwnie zauważył, że coś się ze