Strona:Na wzgórzu róż (Stefan Grabiński).djvu/091

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Żręcki patrzył mi w twarz smutnemi, drwiąco uśmiechniętemi oczyma.
— Tak — poprawiłem się — to dziwne. Coś podobnego wstrząsnąć może i najbardziej zrównoważonym umysłem. — Sprawa obłąkana...
— Może teraz zrozumiesz młody człowieku, dlaczego mimo wszystko nie chcę przestawiać sprzętów. Oto poprostu nie mam odwagi. Jakiś szczególny strach paraliżuje mi rękę wyciągniętą w tym celu. To tak, jak gdybyś chciał złamać któreś z praw natury.
Tu starzec dźwignął się ciężko i prostując zawiędłą swą postać, dorzucił z obłąkaniem w oczach:
— Słuchaj pan! Boję się, w razie gdybym to uczynił, jakiejś zemsty ciemnej, z nienacka, niespodzianej — lękam się... potępienia... Ja tego zmieniać nie mogę, nie mam siły... Ja z tym obrazem związany do końca dni moich... Gdy tylko wieczór zapadnie, coś mię ciągnie nieprzeparcie do tego pokoju, jakiś nakaz tajemny zmusza do zapalenia światła i wpatrywania się w tragedyę chwil ubiegłych.
Czasami zapomniawszy się, odruchowo wyciągam ręce ku Władkowi, błagając, by nie zabijał i znów opadam na krzesło znużony i wyczerpany, póki sen nie przymknie mi ociężałych powiek...
Skończył. Była czwarta nad ranem. — Lampka zadrgawszy ostatnim podrzutem, zagasła. Znikły złowieszcze cienie.
Odetchnąłem, otworzyłem okno. — Z dworu poczęły wchodzić cicho w izbę modre jaśnie rozbrzasku, od lasów spływał rzeźwy zapach drzew. Gdzieś na