Przejdź do zawartości

Strona:Na wzgórzu róż (Stefan Grabiński).djvu/090

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Owszem, lecz te nie układały się w tę potworną scenę.
— Jakże więc to wytłómaczyć? Chyba po owej nocy zmienił pan ich układ, poprzestawiał sprzęty w pokoju?
— Bynajmniej. Nie ruszałem ich z miejsca. Bo i pocóż? Byłem tak apatyczny, że całemi godzinami siedziałem bezmyślnie na krześle.
Nie — raczej przypuszczam, że te zmiany w układzie przedmiotów, a stąd i ich cieni zaszły właśnie krytycznej nocy i to częścią w chwili samego zabójstwa, częścią bezpośrednio potem. Albowiem po zbadaniu niektórych sprzętów przekonałem się, że uległy pewnym uszkodzeniom, których przedtem nie było. Zdaje się pierwszy, chybiony strzał idąc w górę, utrącił jedno spoiwo w ramieniu pająka, powycinał owe dziwne zygzaki w skrzydle kredensu i przewrócił klejonkę z tektury na szczycie. Stąd wytworzona nowa kombinacya cieni zarysowała postać zabitego. Na sylwetę zabójcy złożyły się cienie przedmiotów zawieszonych na stojaku jego własną ręką po dokonaniu czynu. Przypominam sobie, że przebierając się na prędce do ucieczki, pozostawił swą broń wraz z kurtą myśliwską na kołkach wieszadła. Wszystko pozostało tak nieruszone do dziś dnia. Nawet strzelby z której zabił brata, nie tknąłem od owego czasu; wisi tak samo odchylona, jak przed laty...
— Fizyczne przyczyny niesamowitego zjawiska są zatem najzupełniej wyjaśnione — wtrącił nieśmiało.
— Tak, masz pan słuszność. Najzupełniej. —