Strona:Na wzgórzu róż (Stefan Grabiński).djvu/010

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rzeczywistej podstawy, wytężałem wzrok i siliłem się, by zachować przytomność umysłu, chcąc w ten sposób zapobiedz jej wyłonieniu.
Tymczasem słońce, róże, a może i owo coś nieznane wzięło górę, obezwładniło umysł i w samo południe ujrzałem pochyloną nademną przez zrąb muru subtelnie piękną, tym razem wyraźnie kobiecą głowę. Była jakby z mgły, zatarta, utkana z ledwo dostrzegalnych atomów; owal pociągły, szlachetny, źrenice w perłowej oprawie białek i włosy ujęte w tyle głowy w grecki węzeł, koloru oznaczyć nie mogłem, bo materya, z której zjawisko utkało swą postać, była nieokreślonej, galaretowatej barwy.
Patrzyła smutno, z wyrzutem. Gdy chciałem przemówić, rozwiała się.
Przez te następne dnie powtarzało się to samo, z tą różnicą, że nieznajoma powoli jakby unosiła się ponad murem w całej postaci, odziana w szatę z mgieł. Zdziwiła mnie linia jej ciała: wyglądała na siedzącą; jej drobne, arystokratyczne ręce, o bosko wydłużonych palcach zwisały bezwładnie, jakby z jakiegoś oparcia. Była tak niezwykle piękna, że wziąłem ją za uosobiony ideał mej wyobraźni, wyrzucony na zewnątrz szczególnym sposobem w stanie zachwytu. Rozkochałem się w nim do niepamięci i żyłem tylko krótkiemi, momentalnie krótkiemi, chwilami, w których mi się ukazywała.
Aż razu jednego — był to już czwarty dzień z rzędu, od czasu pierwszego wyłonienia się — spostrzegłem z przerażeniem zagadkową zmianę w tej anielskiej twarzy. Jakaś ciemna jak otchłań plama