Strona:Na wzgórzu róż (Stefan Grabiński).djvu/011

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wykwitła na prawem licu. Nazajutrz rozszerzyła się gwałtownie i objęła czoło. Była podobna do plam, które w jasną noc widać na tarczy księżyca: wiała z nich pustka i chłód.
Niebawem wzdłuż jej alabastrowych rąk przeciągnęły się również niepokojące cienie. Śledziłem z rozpaczą niewytłómaczoną postęp tego zaniku, czy zaćmienia, świetlanej wizyi. Zmiany te posuwały się równoległe z przekształceniami w jakości owej specyalnej woni, o której wspominałem już parokrotnie. Nie powiem, że ta ostatnia nabierała intenzywności, bo wtedy być może odrazu byłbym odgadł jej genezę, ile raczej nabierała coraz to odmienniejszego zabarwienia.
Ta właśnie równoległość obu zmian naprowadziła na wniosek o ich wzajemnej zależności, przyczem powziąłem podejrzenie, iż wchodzi tu w grę mój anormalnie rozwinięty zmysł węchu.
Pod tym względem należałem do wyjątków. Wszystkie jednak niezwykłe zdolności me w tym kierunku zdradzałem li tylko w chwili silnego podniecenia, zdenerwowania itp. Kiedyindziej węch mój w niczem nie oddalał się od przeciętnego zakresu. Dodać należy, że zawsze w takich wypadkach wyglądałem nieco anormalnie, chociaż przeważnie byłem najzupełniej przytomny. Wiedząc o tej mej właściwości, podrażniono mnie raz umyślnie podczas konwersacyi, toczącej się w jadalni. Pani domu postawiła tymczasem na stole w salonie wspaniałą wazę na kwiaty, której dotąd nie widziałem, gdyż była świeżo sprowadzona. Wazy absolutnie ani ja, ani nikt inny z gości dostrzedz