Strona:Na wzgórzu róż (Stefan Grabiński).djvu/009

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nych woni, otrzymana przez ich wzajemną interferencyę. Stąd mimo wysiłków nie mogłem nic o niej zawyrokować: była mi obcą, nieznaną, czułem ją po raz pierwszy w życiu.
Równolegle z tem począł się zmieniać stan ekstatyczny południa. Pewnego dnia, gdy opity słońcem odchyliłem wstecz głowę i spojrzałem tam, gdzie się mur stykał z siwą kopułą niebios, zdało mi się, że w tejże chwili cofnęła się poza brzeg jakaś głowa. Nieokreślony strach przeszedł nawskróś całą mą istotę; wyglądało na to, że ktoś mnie bez mej wiedzy śledził przez dłuższy czas z poza muru a spostrzegłszy, żem to zauważył, szybko skrył się napowrót. Oprzytomniawszy, zacząłem sobie to tłómaczyć zwykłą wizyą, tak częstą w ekstazie, usiłowałem się uspokoić. Lecz nadaremnie: ciągle studyowałem w myśli wyraz widzianej twarzy i kształt głowy. Ukazała mi się jednak na tak krótką chwilę, że trudno było określić jej rysy.
Wróciłem do domu wysoce podniecony i niecierpliwie oczekiwałem dnia następnego, pewny, że nadarzy się sposobność lepszego przyjrzenia się tajemniczemu zjawisku. Lecz nazajutrz spadł deszcz, co mnie przyprawiło o rozpacz. Zdenerwowany oczekiwaniem pogody, powitałem dopiero trzeciego dnia zbawcze słońce.
Gdy rozgrzanie ziemi i roślin osiągnęło swój punkt zwrotny, znów uczułem wśród chaosu woni tę jedną, nieuchwytną, chociaż teraz już nieco dobitniej zaakcentowaną.
W przekonaniu, że zjawie istotnie brak wszelkiej