Strona:Na Szląsku polskim.djvu/100

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

nek. Wysiedliśmy z bryczki, a pragnąc poznać bliżej mieszkańców, choć jednego z tych pięknych i porządnych domów, wstąpiliśmy do kolonii gospodarza Kozy. Koza był znajomym, a nawet podobno powinowatym nakładcy »Nowin Raciborskich« p. Rostka, przyjęci więc przez niego zostaliśmy z otwartemi rękami. Uradowany naszemi odwiedzinami, zwłaszcza też, że p. Rostek w osobie mojej ukazał mu gościa aż z dalekiej Warszawy, wyniósł nam ze staropolską gościnnością bochenek chleba, wielkości koła młyńskiego, masło, ser i dzban klarownego piwa. Na nic nie zdały się zapewnienia, że nie jesteśmy głodni, musieliśmy jeść i pić, inaczej bowiem ściągnęlibyśmy na siebie obrazę gościnnego gospodarza. Podczas poczęstunku, drzwi skromnie ale schludnie umeblowanego domku, nie zamykały się ani na chwilę, wchodziły i wychodziły dzieci Kozy, których ma on podobno aż kilkoro.
— A umiesz po polsku czytać? — zapytałem kilkoletniego chłopca.
— Umiem, — brzmiała odpowiedź, poparta przedstawieniem całego stanu elementarzy polskich, i popularnych książek ludowych.
Po poczęstunku, Koza wyprowadził nas z izby, by pochwalić się swoją chudobą. Istotnie, było się czem chwalić, dobytek jego bowiem, a zwłaszcza też konie, pod względem jakości, mogłyby iść o lepsze z inwentarzem niejednego z większych