Strona:Moi znajomi.djvu/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

gnął te dwa wyrazy w dziwny jakiś jęk, — Aha... z listami chodzę, proszę łaski pani...
— Jakto!... A matka? — zapytałam, gdyśmy się bliżej zeszli.
— Aha... matka... A jakże!... Ale że przy ludziach nie pięknie było... Nie można... Wdową wtedy była... Przez to się i rodzić musiałem w Krakowie...
Uśmiechnął się i patrząc osłupiałym wzrokiem w czarną, rozmiękłą ziemię, zaczął kiwać głową.
Czułam się dziwnie wzburzoną.
— I cóż? Zaparła się ciebie?
— A nie! Boże uchowaj! Zaprzeć się nie zaparła... Boże uchowaj! Tylko, że jak ozdrowiała, niech jej ta Bóg miłosierny da najdłuższe lata! to jakoś było nie pięknie...
Pochylił się i usta z boku ręką zastawił.
— Rozniosło się po całem miasteczku... Pani aptekarzowa przychodzić nie chciała, pani poczmistrzowa też... Przykro było... A i na ulicy ludzie patrzą... szepczą... wstyd... A wszystko przeze mnie, że to wdową wtedy była... — dodał przyciszonym głosem.
Deszcz ustał, wiatr przeciągał ze świstem po polu — szliśmy zwolna ku domowi.
— Tak mówi do mnie pani: Ksawery! —