Strona:Moi znajomi.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Tak ja na to: Co, matko! — Tak pani: — Nie wołaj na mnie matko, tylko wołaj: ciotko. Piękniej będzie przy ludziach... — A i sługa była w domu. Tak jak mówię: dobrze. — A już mi się zara krwią serce zalało... A no nic. Mówię ja — ciotko, tydzień, mówię dwa, a co powiem, to jakby kto we mnie nóż utknął. Aż przyszła precesya. Jak przyszła, tak burmistrzowa nie chciała matki za baldachimem w pobok siebie puścić.
Jak tam było, nie mogę wiedzieć, bom chorągiew przed jegomością niósł, ale, że się podobno głośno przemówiły. Jak się też przemówiły, tak matka z płaczem do domu. Wchodzę ja do stancyi, twarz rękami zakrywa i odwraca się ode mnie do okna. Zara pomiarkowałem, że cości źle. Jakem się też po pierwszej stancyi zaczął tłuc, tom się tłukł jak błędny, miejsca ani godziny znaleźć sobie nie mogąc, a takem się, niby w sercu, sam ze sobą bił, że aż trojakie poty na mnie wyszły... Jużem i jadła nie tknął, choć kiełbasa była... Oj, ciężko było... W książkach stoi, co w godzinę skonania wielkie na człowieka nastają ciężkości, ale się taka chyba nie najduje...
Zamilkł i przez długą chwilę kiwał nędzną