Strona:Moi znajomi.djvu/110

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ciły tego wyrazu przerażenia i martwoty, jaki im był właściwy.
Dziwiłam się w duchu tej zmianie, kiedy Ksawery przystąpiwszy do ławki przemówił «pochwalony» i pocałował moją suknię, jak to miał we zwyczaju.
— Aha... Aha... Chwała Bogu... — odezwał się patrząc na mnie z tym samym co dawniej idyotyczno-bolesnym uśmiechem, rozszerzającym usta jego od ucha do ucha.
— A! Ksawery! — rzekłam, okazując mu przyjemne zdziwienie.
— Ksawery Wilewski... — podpowiedział, kiwając się śmiesznie przede mną, co miało zapewne ukłon szlachecki oznaczać. — Aha, Wilewski, aha...
I zbliżywszy się do mojej twarzy:
— Chwała Bogu — szeptał. — Matkę mi Pan Jezus dał...
— Co? Jak?
— Aha... Aha... Ta pani, pani Wilewska, szlachcianka, obywatelka... Ale że była wtedy wdową, aha, i dlatego się w Krakowie rodziłem... Chwała Bogu...
Złożył ręce i oczy wzniósł do nieba, dziękując za swoje urodzenie, jakby za dar najwyższy.