Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/59

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
Wiersz o Filigranowej

Przeczekał w piwnicy, aż zgasły szklane kostki w suficie, nastał zmrok, odryglował drzwiczki i wyszedł. Przemknął się ulicami.
Przytrzymując się ściany wszedł po schodach na strych do swego pokoju. Nikogo nie spotkał. Potknął się o siennik, przewrócił krzesło i stłukł szklankę.
Podszedł do okna, usiadł na blaszanym parapecie. Pod nogami spadał widok pochyłego rynku.
Znów odezwała się krew, krwawiły dziąsła, nie obliczył jeszcze wyplutych zębów. Łykał krew, zaczęła palić jak roztwór dzikiego żelaza. Patrzył w dół na rynek. Po godzinie dziesiątej prawie wszystko wygasło, jakieś nikłe światełko wędrowało po mokrym od mgły bruku i było wielkości robaka. Siedział i głupkowato patrzył. Rynek, jak zakopcona ikona, czarny był teraz po kątach. Kilka złotych punktów dziurawiło czarne niebo. Słyszał w sobie obszar rosnącej głupkowatości.
Mijały godziny, mdły robak świdrował ciemności, aż przewiercił się w różowy brzask na szczycie komina. Nad ranem komin ten przybierał kształt grobowca z amorkiem i o siódmej blaszany amo-rek zaczynał płonąć. Był świt.
Przypomniał sobie miasteczko rodzinne, dzwon kościoła w trawie, pogrzeby, siostry, urodziny, radosny bełkot ojca.
Zszedł z okna, pozbierał szkło stłuczonej szklanki.
Od dawna był przekonany, że dla siebie, dla swych naturalnych skłonności, tak sądził, lirycznych i poczciwych, mógłby znaleźć miejsce na świecie, i że gdyby świat ofiarował mu uczciwe warunki, przystałby do świata — i być może — poprzestałby na małym.