Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/478

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

lubi pan ją rozgniewać, bo lubi pan jej gniew. Przynajmniej — zaakcentował — ma pan w tym erotyczną przyjemność... Przynajmniej.
Wereszczyński zasłonił uszy:
— No, jeżeli ty tak rozumujesz?... Jeżeli do tego doszła twoja... mądrość... A ja bym coś ci powiedział ostatecznie — rzekł wolno i zjadliwie — co cię powinno przestraszyć... z zupełnie innej strony, najbardziej przerażającej... — ciągnął wolno, plącząc słowa — chodzi o ciebie samego — znów wziął zeszyt do ręki. — Więc — osłabł — proszę, zamilcz.
— Ja... ani myślę — znów wyrwał zeszyt z rąk Wereszczyńskiego.
— Zaśmieje się z ciebie samo życie, ostrzegam.
— Et! — Paweł machnął zeszytem tuż przed nosem Wereszczyńskiego.
— Co et?! — wytrzeszczył oczy Wereszczyński. — Nie zaśmieje się, powiadasz? — Czuł, że jego złość jest przesadna i niesprawiedliwa, ale nie mógł jej pohamować.
Paweł nagle stracił cierpliwość. Tyle że głos utrzymał w ryzach. Powiedział niegłośno w twarz Wereszczyńskiemu:
— Niech się pan tutaj nie awanturuje. Bo powiem ojcu! — i nie panując już nad sobą, chwycił za oparcie krzesła. — Chociaż ojciec — dodał, opuszczając rękę — nic nie jest wart. I nie jest moim ojcem...
— Jak to?! — poderwał się Wereszczyński. Aż się wziął pod boki. Nie mógł powstrzymać uśmiechu, sam to czuł, nieprzyzwoitego.
— W znaczeniu ojca — wyjaśnił Paweł, sam nie wiedząc, czym tak spłoszony. Ale równocześnie zerknął bystro na Wereszczyńskiego i oblał się strasznym rumieńcem. Z otwartymi ustami stał przez chwilę jak porażony. — W ...pewnym znaczeniu... — próbował mówić i opuścił głowę.
— Ach tak — wybełkotał — ach tak... — Podsunęły mu się w myśli słowa: „...zdolny do zabójstwa człowiek. W afekcie!”
Na twarzy Wereszczyńskiego przewijał się uśmieszek, zduszony i jakby wwijany z powrotem, taki, jakby sam chciał zaświadczyć, że być nie powinien — wsteczny i jeszcze raz nieprzyzwoity przez to, że walczył o przyzwoitość, o zachowanie czegoś, co się