Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/477

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

to mówię, według ciebie człowiek mały i antypatyczny... Wiedzieć dużo może tylko człowiek dobry... Słuchaj ty mnie — potrząsnął jego ramieniem. — I nawet człowiek słaby... Lecz... — urwał. — Cała istotna wiedza jest przygotowana przez i dla ludzi dobrych, wyrozumiałych, łagodnych i w pewnych chwilach swego życia słabych. A nie tytanów... Słuchaj ty mnie... Nie chcę i proszę cię o to, bo jest po temu prawdziwa okazja, żeby mnie zrozumieć... Mówię z tobą jak z człowiekiem dorosłym i przemądrzałym... A wiesz ty... — błysnęły mu oczy — gdzie mieści się ostateczny cios w ciebie? Z mojej strony? Na końcu mojego uśmiechu. Przypomnisz to sobie, niestety, jeśli go sprowokujesz i gdy będzie już po wszystkim.
— A ja chcę! — Paweł podniósł rozognioną twarz.
— Czego? Nie spać po nocach?
— Chcę.
— Myśleć?
— Tak.
— A ja się boję.
— Czego?
— Że ty masz skłonności do okrucieństwa...
— Ja?
— Ty. Nie wiesz o tym. I skłonność do... — zawahał się — do jakiegoś rodzaju... — wahał się — pośredniego... zabójstwa... człowieka.
— Ja?
— Tak. I to ci powinno wystarczyć, mówię! Powinieneś natychmiast przestać myśleć. Oczywiście, że nie rozumiesz. Lecz daj pokój!
Paweł uśmiechnął się szeroko, ironicznie.
— Obudzisz się jutro tym samym człowiekiem.
W bladej zazwyczaj twarzy Wereszczyńskiego wystąpiły ognie, przyduża głowa pochyliła się, był zdenerwowany. Odłożył zeszyt. Nagle krzyknął:
— Idź stąd, do cholery ciężkiej, przeklęty smarkaczu! Słyszysz, jak do ciebie mówię? Słyszysz... jak ordynarnie?! O matkę twoją mi idzie... I... i połknij ten uśmiech... wyższości. Specjalność waszej rodziny.
— O matkę panu chodzi, ja wiem. Na mnie pan krzyczy, ale