Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/468

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Zorza na dachach była dzisiaj inna, ognista, zrywał się wiatr, hełmy blaszanych kominów okręcały się w jedną i drugą stronę bez zdecydowania.
Zadudniły schody.
Wszystkie okna dużego pokoju były otwarte, na firanki padał słaby blask gazowych latarni, mieszany ze światłem rozjaśniającego się nieba. Zaczynały się poruszać liście na kasztanie, chodnikiem na dole odchodził ktoś i ostro stukał obcasami, jakby krzesał iskry.
Filip wszedł z hukiem. W palcach trzymał płonącą zapałkę, którą świecił sobie na schodach. Zgasła. Zgaśnięcie doprowadziło go do irytacji, myślał, że śpią jeszcze. Zakręcił się na pięcie, kolba zadzwoniła o torbę myśliwską, zrobił krok po ciemku, potknął się o koszyk z kartoflami.
— Zawsze coś pod nogami... — jęknął.
Natknął się na oczy Pawła. Drgnął, nie zdążył zapytać, co Paweł tu robi, gdy odezwała się Angelika:
— Koszyk z kartoflami — objaśniła łagodnie. — Kopnij. Proszę cię bardzo.
— Czemu ty nie śpisz? — zwrócił się do Pawła. — Nie śpicie?... Natura budzi się ze snu — rzekł bez sensu. Odwrócił głowę ku oknu.
— Kopnij ten koszyk — ponowiła prośbę Angelika. — Ktoś to musi zrobić.
— Zrobić? Ech! — pełnym rozmachem nogi wymierzył cios w koszyk. Kartofle z łoskotem posypały się w ciemność.
Roześmiał się:
— Smutny dom. Myślę czasem, że noc stęknie nad ranem, ryjem upadnie w błoto i dzień już nie wstanie, a wstaje.
Angelika wynurzyła się z głębi kuchni. Osłaniając dłoniami, zapaliła lichtarz. Była boso, przykucnęła i zaczęła zbierać kartofle.
— Zostaw — powiedział.
Poczuła, że do jej rąk przyłączyły się ręce Pawła.
Filip usiadł przy stole kuchennym. W czapce na głowie, w rozpiętej kurtce.
— Zostawcie! — krzyknął. — Co wy tam z tymi kartoflami? — Lecz w głosie jego znowu zabrzmiał cień uśmiechu: