Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/467

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.



Boże wszechmocny, co zrobić z ojcem?

Skąd ojciec gra na fortepianie?
— Grywał. Kiedy ciebie jeszcze nie było, mieliśmy fortepian. Do dzisiejszego dnia gra zadziwiająco dobrze. Zaledwie dwa razy się pomylił.
— A czy mógłby grać na przykład w kawiarni? Są tacy panowie...
— Dajże spokój. Nie jest muzykusem. Prawdę mówiąc, umie zagrać tylko tego Schuberta, którego słyszałeś.
— Tylko to?
— Oczywiście. Powiem ci całą prawdę, omylił się pięć razy, a i to było bardzo dobrze. Zawsze był zdolny, inteligentny.
„No, na fortepianie” — nie powiedział tego.
Następnego dnia po wycieczce Filip wyjechał do pracy, chociaż miał zostać kilka dni w domu. Już nie zapytywała. Wyjechał z dubeltówką. Gdy zapytała kiedyś, powiedział, że w lesie rąbie drzewo albo ładuje na wozy w nadleśnictwie zwanym Gołąbki. Nie był zdecydowany, co robi. A dubeltówkę, powiedział, nosi dla dekoracji. Był to dzień jego dobrego humoru.
O świcie wrócił. Trzasnęła na dole brama. Był w złym humorze. Zapowiadało się niedobrze. Wyznaczyła już pranie, wszystko było przygotowane, stan jej reumatyzmu i kości jak najlepszy. Paweł znów miał jeden dzień wolny, bo dziecko siostry majstra po ochrzczeniu, biedactwo, umarło. Paweł więc był gotowy do pomocy. Przyniósł już osiem kubłów wody ze studni, jeszcze w nocy. Angelika przygotowała dwie butelki piwa w pokoju Filipa i miała to być niespodzianka.
Usłyszała trzaśnięcie bramy. W mieszkaniu panował jeszcze mrok, nie zdążyła obrać kartofli, wiatr po raz drugi zgasił świecę.