Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/424

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Przy okazji oddał pieniądze, które właśnie dostał za korepetycje. Zawsze oddawał co do grosza, miał to za punkt honoru i mówił, że na nic mu nie potrzeba.
Wzięła, zatrzymała w ręce. Siedziała pod najwyższym okienkiem dachu i wciąż to okienko pociągało jej oczy. Rozglądała się po kątach. Coraz bardziej zalękniona:
— Nie wiem. Nic nie wiem. Tak szybko chcesz odpowiedzi. Szybko? — zaryzykowała. — To powiem: nie. Gdybyś mi zostawił chwilę... Więc odchodzisz od nas — dziwiła się, wszystkiemu nie wierząc. — Odchodzisz... Potem...
— Chcę wiedzieć teraz.
Ten poważny dorosły człowiek, jej syn, siedział skosem prawie naprzeciw. W doczyszczonych, spękanych butach. Na które spadło teraz trochę miałkiego pyłu jak mleko.
Okręt na dachu skrzypiał, widać było stąd, jak był przyśrubowany na spojeniu środkowej krokwi. Wnętrze strychu wyglądało jak wydrążony kadłub okrętu, podzielony na klatki. Czterech lokatorów miało tu swe przegrody, za kratą na lewo leżała drewniana noga, brudna i schodzona.
— To jest decyzja raz na całe życie — powiedziała Angelika ostrzegawczo.
— Tak. I ja ją sam podejmę. Już rozmawiałem z moim dyrektorem.
— Aaaa... Jeżeli tak — wstała. Była roztrzęsiona. Bezwiednie załamała ręce:
— Poczekaj! — przytrzymała go za ramię. — Wiem.
Patrzył na nią spokojnie i czekał, co powie.
— Dobrze, żeś na ten temat zaczął rozmowę — powiedziała rzeczowo. — Bardzo dobrze. Kaucja, powiadasz. Co sprzedać? Potrzebne pieniądze... — Jedno co, pomyślał: pośrednio tak jakby zaczęła się godzić. — Rewolwer — powiedziała. — Ile może być wart? Dowiedz się, to byłby początek sumy. Bardzo bym tak chciała... zacząć to zbieranie pieniędzy.
Rozczarował się:
— Nie — powiedział. — Nic nie wart. I niech zostanie.
— Lepiej, żeby go nie było.
— To obojętne. Myślałem, że znalazłoby się coś w domu, o czym