Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/423

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.



Przed ciszą

Paweł poszukiwał, co by sprzedać. Poprosił Angelikę na strych i równocześnie zapowiedział rozmowę na temat, o którym już wspomniał. Poszła za nim po stromych schodach, zdziwiona, że tak nagle i że z taką gwałtowną stanowczością w głosie. Na strychu stała jakaś komódka z utrąconymi rogami. Rozeschła się i przysiadła. Paweł po raz ostatni zlustrował wnętrze.
— Co to takiego? — wskazał na komódkę.
— Też wybrałeś miejsce — pomyślała o czekającej ją rozmowie. — Komoda z mojego domu. Więc co? — patrzyła ze strachem. O co ci chodzi?
Przedstawił swój plan. Usiedli na jakichś skrzynkach. Paweł opukał im boki.
Okienka w wąskim dachu przeświecały niebem. Angelika popatrzyła w górę; nad głową było, czego jeszcze nigdy nie miała nad głową. Żebrowanie jak w dokach. Niebo tak wysokie jak dno morza.
— Plan? — nadszedł ten dzień, dom zaczynał się kończyć. — Postanowienie? Ach tak, mówiłeś już, myślałam, że zapomnisz. Nie wiem. Ty wiesz lepiej... Ja nie wiem. Musiałabym się zastanowić, poradzić...
— Tylko nie z ojcem.
— Tak dziwnie stawiasz sprawę. I tak nagle. Nie, nie, nie chcę, żebyś został niedokształcony, żebyś był nieukiem...
— Nie będę.
— Może coś się zmieni.
— Nic się nie zmieni.
Przedstawił dalszy ciąg planu. Dwa lata, wyzwolenie na czeladnika i już zarobki.