Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/422

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mknięte drzwi. Mógł tam ktoś przez dziurkę od klucza patrzeć i zrobiło mu się dość straszno.
Na krótką chwilę. Ponownie olśniła go myśl:
Wereszczyński miał wczoraj, w środę, wyjechać, dziś jest czwartek. I jest tutaj!
Z tą myślą popatrzył prosto w dziurkę od klucza. Był pewny, że jego spojrzenie było tam widziane, że w tej samej chwili ktoś sobie na niego patrzy. Przy kredensie widział plecy staruszki. Były podobne do pleców Wereszczyńskiego. Mógł to i on w spódnicy szukać tej jakiejś niepotrzebnej kartki. Wiedział, że jeśli się mylił, był głupcem. Ale miał jakąś ochotę zostać okrutnym głupcem, który za dużo myśli, w poprzek czyichś tajnych zamiarów — jakich? — w poprzek całej gęstwiny spraw niewiadomych. Teraz już wiedział, w Wereszczyńskim krył się jakiś ciąg przeszłości, i on, Paweł — dlaczego? — był jednym z supełków tego sznura, który się ciągnął — niebagatelnym — choć dlaczego właśnie on?...
Siedział na krzesełku i patrzył.
— Dosyć! — powiedział. — Szkoda, że tak łatwo tutaj ginie.
Gdy to powiedział, wydało mu się, że tam, w tym drugim pokoju, coś stuknęło. Spojrzał na drzwi i przez drzewo widział skulonego Wereszczyńskiego, który czeka, podsłuchuje i czai się z wściekłością.
A po jego wyjściu prawdopodobnie rozprawi się ze staruchą, że wpuściła intruza, mimo że „czwartek”, mimo że miał być już w drodze do „słodkiej Francji”.