Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/359

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Jaki brzuch? Dołączyć!
— Nie mogę. Panie podchorąży, ja nie mogę...
Należało: „Kurwa twoja mać!”
I to już byłoby za mało. Teraz równało się z ziemią; brakowało słów w gardle... Małachowski nie klął nigdy. Brał, pchał, popychał za plecy, w milczeniu.
Wewnętrznie drżał z gniewu. Irytował go brak siły u osiłków, utrata władz fizycznych i psychicznych. Panika małego ducha, rozkład moralny słonia, który mógłby furę siana ciągnąć.
Podniósłby, gdyby mógł, Wasyla razem z tym garnuszkiem na zupę, przytroczonym do plecaka, i posadziłby na kopcu mrówek, raz na całe życie, żeby mieć go z oczu.
Wasyl dreptał, rzęził, w zębach bełtała mu się ślina.
— ...A ja was — Małachowski zawiesił głos. Głos mu się załamał z wściekłości, nic więcej nie znalazł w mózgu, prócz krwawej ironii: — ...proszę! — wykrztusił, nie patrząc na ofiarę.
Była to obelga. Ironia, Bóg wie co, w tym jazgocie, bez tchu i koloru, jak bryzg błota w powietrzu.
Wasyl nagle ucichł. Dowlókł się do kompanii. Szedł, już była z nim cisza.
Teraz trucht stał się galopem. Krok dostosowano do werbli. Odezwały się głosy, pierwsze ludzkie głosy. Nagle usłyszeć można było Lewandowskiego, dżokeja — że istnieje. Białorusa Wasyla Siemionowycza, malkontenta i piekarza Truszyńskiego, szefa mafii, który przebiłby nożem, a szedł pokornie.
— Skąd ten stary wariat wyskoczył? Anglezuje... W skrzypce jego matka.
— Upiór Opery. Rigoletto.
Upiorem nazywano kapelmistrza pułkowego, wiecznego kapitana, egzaltowanego starca: „Muzyka francuska — mówił w kasynie, blady jak śmierć, o wpadniętych oczach. — ...Marsz piechoty Alzackiej... Taką muzykę może napisać tylko Francuz. Prawda, panowie podchorążowie?” „Tak jest, panie kapitanie. Tylko Francuz”. — „Pies mu mordę lizał” — mówiono między sobą.
Za plecami szedł cały pułk, za nim drugi. I trzeci. Cała dywizja: prawdopodobnie. Na pagórku pod wiatrakiem ukazały się punkciki dowódców.