Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/360

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Werble nasypały gwoździ w nogi. Było wiadome, że kapelmistrz idzie jesienią na emeryturę i chce się dziś pokazać w tej sprawie po raz ostatni. W głowie nie mogło się pomieścić: nie dość, że w sprawie emerytury, jeszcze jedzie na koniu.
Wspiął konia kolanami wypchniętymi do przodu i pogalopował jakby na wierzgającym krześle. W mundurze luźnym jak surdut, w czapce największej w garnizonie. Kopyta roztrąciły snopki konopi. Kalecząc ściernisko.
Na czoło kolumn wyskoczyła orkiestra. Wypłynęła pała tambor majora, uniesiona wysoko. Maszerowała skośnie, w pogotowiu, i nad głowami żgała niebo.
Sierżant tambor major był oczywistym durniem. Zawsze, czekać tego było: mylił rytm do tego stopnia, że w pewnym momencie cały pułk powinien zmienić nogę. Inaczej wychodził truchcik. Zawsze, alkoholiczny, bo frontowy, pułkownik odgrażał się z trybuny. Sierżantowi ze strachu trzęsły się czerwone pyski. I za każdym razem było to samo. Gdy nadchodził ten moment, sierżant czerwieniał zawczasu, równocześnie z pułkownikiem. I zawsze oczekiwano, że kiedyś któregoś z tych dwóch szlag trafi na placu.
Werble zamilkły. Odezwał się grzmot orkiestry. Jak zwiastun burzy po namolnym dniu przedburzowym. I zamilkł. Znów zaczął grzmienie i urwał z brzękiem. Garść blachy poleciała na koniec świata.
Tak zaczyna się Marsz Piechoty Alzackiej. Zaczyna się, że się nie może rozpocząć, rozsypuje się, spirala odrywa się od ziemi i blacha umiera w powietrzu.
Uderzył następny grzmot. Z myślą, że wyżyje, i znów nie wyżył, piszczałki wykonały śmiertelną pętelkę. Dzwonki pochłonęło powietrze.
Orkiestranci skośnym pólkiem skierowali się pod wiatrak. Poszły miedziane trąby, rozkołysane na wklęśniętych zadkach, po nierównym, wśród ostów, ostatni szedł kocioł na wypiętym brzuchu samobiczownika, bo kucyk nie znosił polnego wiatru i został w twierdzy.
Kompanie były już wyregulowane, zaczął się przemarsz, defilada, przemarsz bojowy. Zrównał się krok, ustały krzyki, ci, którzy byli, byli i szli, skądś wzięło się kilka drewnianych dom-