Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/331

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— O czym?... O czym?... — nie mógł się zdecydować.
Wyciągnęła w ciemności szyję, jakby, im wyżej, było przejrzyściej:
— No o czym? — zapytała.
Zaczynała rozumieć.
— Daj mi szklankę — powiedział.
— Jedną! — zeskoczyła ze skrzyni i przyniosła.
— Wypiję, to ci opowiem.
— Pij, tylko szybko.
— Spieszysz się?
— Co to znaczy?
— Nic to nie znaczy — położył rękę na jej ramieniu.
— No, wypij — cofnęła ramię. — Chcę to zobaczyć.
Gdy wychylał szklankę, księżyc mu wpadł w oczy i o zbielałej twarzy wyglądał jak posąg w parku.
— Daj no tego, niech spróbuję... Ech! Kurewsko mocne! Weź to ode mnie.
— Jak ty mówisz?
— A czy tak się nie mówi? A czy ty mógłbyś być księdzem?
— Dlaczego tak mówisz?
— Daj mi to — wyrwała — i jazda stąd! — rzuciła szklankę o ziemię.
— Cicho...
— No!
— Dlaczego ty krzyczysz?
— Będę krzyczała. Jazda stąd!
Zerwał się i zaczął dreptać, spokoić, nie wiedział, co robić, od czego by zacząć uspokojenie.
— Mój ojciec! To jest mój ojciec! — Wybuchnęła płaczem.
Przyjął z ulgą. Usiadła na skrzyneczce, płakała, to było już coś; to już było. Płacz jest jak gdyby rzeką, do której się wchodzi. Idąc z jej falą, idąc.
Obudziła się na wpół pijana. I zatoczyła się, ojciec jeszcze spał, no, pięknie. Ejże! — otwarła okno — świecił dzień jasny na wybielonej szosie. Nie pamiętała, kiedy tamten wyszedł.
W poprzek drogi przebiegła żona leśniczego, tak jakby wzburzona. Jak kura, na krótkich skrzydłach, w tumanie kurzu, prosto tutaj. Po co? Aha! Czyżby już nie bała się odpowiedzialności?