Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/332

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Ledwo Antonina zdążyła cofnąć się od okna. Ostrożnie — powiedziała do siebie. — Teraz tylko bezgraniczna głupota. Tylko „głupota” może mnie uratować.
Leśniczowa stała już pośrodku kuchni. Nawet bez zadyszki, i o okrągłym podbródku, który bardzo pijani próbują dwoma palcami podnieść w górę i dostają w pysk. Antonina nie zdążyła jeszcze pozbierać myśli, struchlała. Na pół sekundy, cud się stał w drugiej połowie sekundy. Sam z siebie. Podeszła do tamtej zwyczajnie, poczuła w sobie gniew niesprawiedliwy, ale gniew, gniew stał się prawdziwy. I oto była świadkiem prawdziwego zjawiska, którego doświadczała w tej chwili, na samej sobie i dzięki samej sobie. Patrzyła na żonę leśniczego i wprost widziała, jak tamta natyka się na jej wzrok twardy, niewinny, poważny, zmuszający do opamiętania.
— A co... — zapytywała Antonina wolno — co takiego? — Czuła w sobie dar „gniewnej łaski” —...a co się właściwie stało? — ciągnęła Antonina coraz wolniej i w najwyższym zdumieniu. — Nie rozumiem — dodała nawet z pewnym ryzykiem: — W czym ja teraz mogę pani pomóc?
Tamtą aż wstrząsnęło. Stała oto przed zaspaną istotą, gdzież jej tam było do czegokolwiek...
— Tu się nic nie stało? — zapytała.
— Nic.
— Mój mąż — wybąkała.
— Był wczoraj. Czy coś się stało?
— Nic się nie stało. Co by się stać mogło? Jak zdrowie ojca?
— Śpi jeszcze.
— Czy nic nie potrzeba?
— Nic. A pani?
— Mnie?
Cały czas oczy tamtej latały po kątach, a za nimi jak latarka oczy Antoniny. Korek wybity z butelki leżał pod oknem. Ten czarny rękaw, teraz było jasne, był to gont obsunięty z dachu. Źdźbło słomy pławiło się w spokojnym słońcu.
— Do widzenia.
— Do widzenia.
Wreszcie poszła.
Antonina otarła pot kroplisty z czoła. Najgorsze za mną, teraz