Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/277

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Za oknem cień sadu i listki śliwy z białą solą zimnego światła. Położył kapelusz na krześle.
Zaraz na lewo od drzwi zobaczył kredens. Stary, niewielki, bardzo stary, z płaskorzeźbą na prawych drzwiczkach. O górną galeryjkę zaczepiony był wianuszek czosnku.
Dotknął ręką lica kredensu. Na brzegach szarej, suchej kości drewna jak od strzału śrutem widniały kropki gęsto usianego kornika. Dotknął palcem rzeźby, przedstawiała postać jakiegoś bogatego szlachcica. Wytarte czoło, drewniane policzki i dwie łupiny ślepych oczu połyskiwały oliwkowym uśmiechem.
— Oto prawdziwa robota. Bardzo stara. Skąd pani to ma?
— Po moim ojcu.
— Tak?
— Dostał od pana Kalinowskiego na przechowanie. W depozyt, nawet ojciec miał pretensję do pana Kalinowskiego, że się nie upomina i jakby tym z góry uważa ojca za nieuczciwego. I darowuje mu to, był delikatny, kochał mojego ojca.
— Kto to był pan Kalinowski?
— Wariat. Jak widać.
— Hm.
— Ładne, co? Ma swoją wartość. Pan by ocenił?
— Można otworzyć?
— Proszę. Drzwi zaraz wylecą.
Wyjął drzwi i odstawił na bok. Na dnie kredensu stały buty narciarskie i biała laska. Laska zachwiała się i wypadła. Podniósł, była po Herodku, który na starość z alkoholu oślepł. Może nie tyle, co kłuł swym nieszczęściem w oczy. Byłby szczęśliwy, że Małachowski podniósł mu laskę, rzekłby: z pietyzmem.
Paweł otrzepał ręce:
— Co to może być? — spojrzał na wewnętrzną galeryjkę na wysokości jego oczu.
— Co takiego?
— Szufladki. Można wyciągnąć?
— Proszę.
— A, ta?
— Nie wiem, nie wiem — stanęła za plecami i wychyliła głowę przez jego ramię.