Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/278

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Czy ma pani kawałek czegoś, jakieś dłutko? Albo jeszcze co innego... Ktoś, widzi pani, forsował ten zameczek...
— Forsował?
— No, dłutko!
Zniknęła, zaraz przyniosła skrzynkę z narzędziami.
— O, tak! — zgodził się. — To będzie dobre. — Wybrał ze skrzynki drucik i szczypce. Zgiął na końcu drucik, a potem wyprostował.
Patrzyła mu przez ramię. Wyciągnął trzy szufladki, zatrzymał się nad czwartą.
— Co jest? — zapytała.
— Tego na oko nie widać. Czy widzi pani?
— Na oko nie widzę — odpowiedziała posłusznie.
— Pracował nad takim z sześć lat. Może więcej? Robota dworskiego majstra. Miał czas, po deskę jechał cztery mile i opatrzył ją sobie oczami jak Pismo Święte, dłuto trzymał w oliwie, klej gotował jak ryż dla śmiertelnie chorego i myślał, zobaczymy, co on też wymyślił? Zastanowiła mnie rzeźba, bo szufladka to głupstwo... Widzi pani, ta czwarta jest o jakie dwadzieścia milimetrów płytsza.
— Więc co?
— Jest skrytka. Chowano sekrety. Pieniądze, niekiedy. Złoto. I kolczyki.
— Sekrety? Pan mówi? Kolczyki?
— Tak. Pani to potrzyma — wyjął szufladkę i dał jej do rąk. Sam pochylił się z drucikiem w ręce. — Trzeba odpowiednio nacisnąć...
— Coś się otworzy?
— Zgadła pani... Ale się nie otwarło.
— Dlaczego?
— Bo trzeba się zastanowić. Kupię — wycofał głowę z wnętrza kredensu. — Oczywiście kolczyków może nie być. I na pewno nie będzie. Kupię, bo mi się podoba ten szlachcic. Gdybym chciał to kupić, to ile by pani zażądała?
— Chyba dwa tysiące — rzekła pewnym tonem, patrząc w oczy.
— A warte jest dwadzieścia.
— Niemożliwe! Tak? Niemożliwe! Sprzedać panu, sprzedam. Już po żalu. Pan by naprawdę kupił?