Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/276

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mierza?... Popełnić? W gruncie robi mi pan świństwo, przyjeżdżając tu z tym...
— O czym pani myśli? Gdybym miał zamiar naprawdę, tobym nie mówił.
— Ale pan się pochwalił: „nikogo się nie boję”. Od razu się domyśliłam. Powinnam zawiadomić. No jak, na dobrą sprawę, co? Powinnam?
— Nie zawiadomi pani.
— Dlaczego?
— Bo pani stąd nie wyjdzie.
— Wybiegnę i pan mnie nie dogoni.
— Nie wybiegnie pani.
— Tak pan mówi? A kiedy pan „to” zrobi?
— Co?
— Zwleka pan z odpowiedzią. Ja bym nigdy. Wlokłabym się już w strzępach za kołami... i jeszcze bym żyła. Tak mówię, jak myślę. Ja bym tego nigdy w życiu nie zrobiła. I za nikogo bym nie oddała żyda. Ci, którzy tak mówią, kłamią. Zawsze muszą myśleć, że, oddając, jeszcze się uratują.
— No... dosyć. Dość! Zostaję tutaj. Proszę mi pokazać mój pokój.
— Czemu pan tak patrzy?
— Proszę pokazać, powiedziałem.
— Pan krzyczy na mnie?
— Nie krzyczę. Tylko proszę pokazać.
— Jak pan poprosi...
— Oczywiście, że proszę. Nic innego. Tylko prędzej. Za poniżające bym sobie uważał dyskutować z panią. Mogę najwyżej przeprosić. To co innego.
— Dlaczego?
— Bo nie wiem, w jakim stopniu jest pani inteligentna.
Tak jak się miała rozgniewać, roześmiała się:
— Proszę, proszę... bardzo proszę — otwarła drzwi. — Oto ten pokój.
Nie mogąc się cofnąć, szedł, wiedząc, że brnie dalej.
Pokój był rzeczywiście przygotowany, nawet podłoga świeżo umyta, pod oknem drewniane łóżko, czysta jak gdyby pościel.