— A co, ja z własnej woli nie mogę być łajdakiem?
Z wnętrza domu zaleciało piwniczną wilgocią. Jeszcze chwilę przedtem by się wymówił, teraz musiał się godzić, aby nie okazać strachu.
— Jeżeli pan koniecznie lubi — powiedziała, biorąc z jego rąk walizę — przykre rozmowy, to proszę. Ale radziłabym umyć się, odpocząć. Jestem bardzo miłą gospodynią.
Pod gontowym daszkiem nad schodami pochylił głowę. Gorący promień słońca dotknął mu karku. Widział iskry gwoździ na wklęsłym stopniu. Oślepiły mu oczy. Parujące kartofle zatruwały powietrze. Bliskością świni. Tak jak należało postąpić, wszedł za nią do środka. Znalazł się po drugiej stronie kotary, w kuchni.
— To mi nawet odpowiada. — Co miał powiedzieć? — Lubię tego typu zaciszne miejsca. Ciekawy jestem, jaki jest mój pokój?
— Śniadania, obiady, kolacje. Dobrze gotuję. To pewne. Składam pieniądze na magnetofon. Ile pan zapłaci?
— Tyle, ile pani zażąda.
— Tyle, to nie. Jest mi teraz przykro.
— Wcale nie wygląda pani na człowieka, któremu przykro.
— A co mówili o mnie, gdy wyjechałam? Po tych... wypadkach?
— Wie pani, ja nawet nie wiedziałem, że pani wyjechała. Po śmierci ojca?
— Raz to się pan dowiadywał. Wiem o tym. A ja powiedziałam sobie: muszę żyć. Takie powiedzenie jednak coś znaczy. Pan to wie. Pan żył.
— Do pewnego stopnia, znaczy.
— Gdyby pan teraz podszedł i próbował mnie zabić, tobym się broniła. Pan sobie nie wyobraża jak! W obronie mojej nikt by nie stanął. Pijany Kwieciński? Widziałam was wczoraj przez szparę w ścianie. Widziałam, jak pan się przestraszył. I jak pan zemdlał. To ja kładłam pana do łóżka. I ten pistolet już widziałam. Przyjrzałam się panu i pomyślałam, że jest pan teraz niebezpieczny. I nie bojąc się pana, przyprowadziłam tutaj. Ma pan jeszcze w walizce papiery Wereszczyńskiego. Nie przyznał pan się, mnie to nie obchodzi. Nikt mnie nie obchodzi, za dużo dostałam po głowie, dwie śmierci, ojca i męża. Jest pan tak niebezpieczny, jak mój ojciec, może pan coś zrobić, o czym pan by kiedyś nie pomyślał. Czy mówię głupio? A swoją drogą, czy pan rzeczywiście za-
Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/275
Wygląd
Ta strona została przepisana.