Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/269

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— A co mam brać?
Może to było i lepiej? Tym bardziej że argument zapłaty sparaliżował jakoś Kwiecińskiego.
— Jeżeli pan woli — rozłożył zgorszony ręce.
Paweł przymierzył siebie w myślach — zobaczył, jak to będzie szedł z tą bosą dziewczyną, on, w słomkowym, włoskim kapeluszu, w bladoszarym, pepitkowym garniturku, z walizką, dość ciężką, i nieokreślonym lękiem, skłóconym przez bijące czarne źródełko ustawicznej pamięci o Wereszczyńskim.
Znów zarzucając mu ręce na szyję, Antonina odprawiła Kwiecińskiego i wysłała z powrotem do biura.
Ale wrócił po chwili i zapytał ją o coś na boku. Zaprzeczyła i dała mu na to słowo. Więc ostatecznie poszedł obiecując, że w niedzielę odwiedzi. Kwiecińska już się nie pokazała.
Antonina wyciągnęła leżak przed dom i poleciła Pawłowi, żeby poczekał. Sama poszła po należność za pracę w polu.
Nie było jej kilka godzin. Dochodziło południe, siedział w ciszy. Przed oczami miał widok na wzgórze i na wianuszek kamieni ułożonych w rozburzoną barykadę u horyzontu. Zdrzemnął się, znów go obudziła, była z tym samym węzełkiem: — Idziemy.
Wziął walizkę, chciała mu pomóc, nie pozwolił.
Minęli drewniany kościół, okrążyli niewielki staw, przykryty rzęsą, i skręcili w pola.
Zdziwiło go, że milczy.
Ale to może było lepiej?