Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/268

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kiwaniu tym było nieprzyjemne milczenie, z którym nie wiadomo, co począć.
— Czy pani także znała Wereszczyńskiego? — zapytał, nie wierząc.
— Tak.
Zdumiał się, wszyscy go znali, wszędzie zostawił wspomnienia jak kukułcze jajo.
— Prawda, przecież był tutaj.
— Był — spojrzała jakby podejrzliwie. Dostrzegł to spojrzenie.
— Pani wie? Nie żyje.
— O!
Nic więcej! Ścieżką za oknem, na tle uniesionego ramienia żurawia, jak bąk, który wykręcił się zza nogi stołu, ukazał się wrzecionowaty Kwieciński — już wracał, już był w progu, wyrwał się z biura na chwilę — do „miłego gościa”. Nie pamiętał widocznie, na co rano się zgodził.
Teraz w progu dowiedział się od Antoniny i posmutniał jak dziecko.
Specjalnie „zajrzał po drodze, żeby się dowiedzieć, jak zdrowie?”. Był bezwzględnie trzeźwy, „nie ten”, różowy, podczerwieniony słońcem, w długich butach, błękitnej koszuli z krótkimi rękawami, dobrotliwy, zdyszany, i taki, który by godzinami strugał dziecku pajacyka z drewna. — Nie pozwolę! — wyciągnął do Pawła ręce. — Jakże to? Bez śniadania? Bez pociechy religijnej?
— Pozwolisz — rzekła Antonina.
— Może wczoraj — powiedział zdruzgotany Kwieciński — może wczoraj nie wszystko było tak... — mówił jak najbardziej niewinnie: — nie tak, jak należało, i nie tak, jak to sobie umyśliłem... Boże drogi, ale pan się przecież nie gniewa?
— Zamilcz — powiedziała.
Była już spakowana.
To znaczy zdjęła buty i przewiesiła je przez ramię, w ręce trzymała wiejski węzełek zawiązany z chusteczki. Nerwowo kręciła się w oczekiwaniu, jakby nie miała innego celu poza wyprowadzeniem Małachowskiego z tego domu. Zarzuciła Kwiecińskiemu ręce na szyję:
— Sam dobrze wiesz, że muszę zarobić.
— Jakże to — spojrzał na Pawła — ty będziesz brała pieniądze?