Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/248

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

niebo. Za białymi słupkami stacji zaraz była trawa i mrowie świerszczy.
Nikt po niego nie wyszedł. Ruszył przed siebie. Ścieżka biegła dnem gęstego pola, latarnia oślepiała oczy, szło się po pas w czymś niewiadomym. Trzmiel uderzył w czoło. Potknął się o żelazny czerep jakiegoś garnka, drut kolczasty żądłem liznął nogawkę.
Mężczyzna w białej koszuli zagrodził mu drogę i wyjął walizkę z ręki.
— Co za radość! Pan Małachowski?
Był to głos Kwiecińskiego:
— Więc pan przyjechał!
Wziął Pawła pod rękę:
— Spóźniłem się na pociąg... Chodźmy.
I z taką siłą poprowadził, że wystarczyło tylko trzymać równowagę i przebierać nogami.
— Czy nie zrobię kłopotu?
— Sama rozkosz. Czekamy.
Jak on powiedział?
— Pójdę przodem — rzekł Kwieciński. Wysforował się z walizką.
Niech niesie.
— Założyłem się z żoną, że pan przyjedzie.
To dlaczego się spóźnił?
Byli na wąskiej ścieżce pośrodku jakiejś łąki wyrośniętej powyżej ramion. Kwieciński idąc dudnił, zad miał potężny, szedł jak tragarz, dudniło mu w butach. Walizkę postawił na ramieniu i zasłonił niebo. Twarzy Paweł jeszcze nie dojrzał. Jakiś lęk go ostrzegał, Kwieciński wydał mu się ciepły i zbyt bliski. Wciąż dudniło w nim całym, jakby grała śledziona. Wąsik... prawda, miał karpi, opadający, blond wąsik i oddech, jakby w ciemności płynął pod prąd. Dobry człowiek. To prawda, drut kolczasty i trzmiele ustały. Zatrzymał się nagle. Czego chciał?
— Pan słyszy? — zapytał.
Paweł przypomniał sobie, że nie przywiózł żadnego upominku, a ten mu kiedyś przywiózł. Rozbrajający poczciwiec. Nie wypadało jeszcze zapytać o Wereszczyńskiego. Jak wyglądał ten dom?
— Żona? — spytał Paweł mimo.