Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/247

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.



Antonina

Paweł zamknął teczkę, zawiązał i włożył do walizki.
Tak jak przedtem był zgorszony, gdy Wereszczyński ośmielał się mówić o nim, tak teraz był zawiedziony, że ani słowa... Jakiś pijany Pylon z przedostatniej chwili... „arystokracja twórcza” wybiera sobie... Pylon był jej godny, Felicja, zegar.
Pociąg stał na peronie. Wsiadł do pustego wagonu.
Wiedział, że jedzie nie tam, gdzie powinien, w nastroju nie tym, który był mu właściwy. Nie obchodziła go Wisła, sitowie i wierzby. Nikogo to naprawdę nie może obchodzić. Odpocząć można by również w tekturowym pudle. Ale nikt przecież do pudła nie wszedłby z Kwiecińskim. Z tym właśnie pornograficznym osiłkiem, radosnym, o uśmiechu: „oto jestem”. „Oto jestem” jest sygnałem świetlnym ludzi, których smutek i radość rozpierają.
I oto teraz on, rozsądny Małachowski, oddaje się w ręce tego dwuznacznego poczciwca. Choć wie, że każda poczciwość musi mieć drugą stronę — brak delikatności. Jest to nieuchronne. Pozwólcie tylko „dobremu czynić dobre na jego miarę”, a będziecie śnili o brutalności. Tak myślał; nie mógł sobie przypomnieć żony Kwiecińskiego. Któraż to była? Wtedy, w tym tłumie krewnych, którzy go naszli, gdy zachorował.
Jazda trwała krótko, w kilkanaście minut później wysiadł w Zarzeczu.
Na peronie powiało cierpkim chłodem, cierpkim zielskiem, żużlem. Świeciły pierwsze gwiazdy nad torami, w niebieskim zakratowanym okienku stukał telegraf, było pusto, ktoś, czyjej twarzy nie widział, poinformował go, jak iść drogą przez pola, w kierunku na latarnię, która była tu jedyna.
Reflektor dalekiego samochodu bił chwiejną zorzą o czarne