Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/249

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Dziękuję. Czeka z kolacją. Wszystko będzie dobrze. Już jest lepiej.
Stojąc naprzeciw podniósł głowę w górę. Błysnął wąsik w księżycu.
— Pan nie słyszy?
— Nie.
— Bo pan oddycha. Niech pan popatrzy w górę.
— Dlaczego?
— Gwiazdy.
— Co pan mówi?
— Tyle gwiazd.
Paweł drgnął niespokojnie. Jeszcze jeden anormalny? Tuż po Wereszczyńskim?
— Czy na pewno nie zrobię państwu kłopotu?
— Był pan dla nas tak serdeczny, gdy byłem z chorą Anią. Piłkę jej pan podrzucił. Taką dużą, czerwoną piłkę. Dzieci potrafią to zapamiętać.
Pawłowi zrobiło się przykro.
— A jak córka?
— Umarła — odpowiedział Kwieciński. — Umarła.
Poszli dalej.
Ukazała się ulica, jedna i główna, szeroka jak trakt, w ciemności parterowe domy, wybielone wapnem krawężniki chodników, akacje, w cieniach akacji grupki ludzi, tych, co do późnej nocy stoją pod domem i rozmawiają półgłosem. Nie o przenaczeniu, lecz o motocyklu.
W milczeniu przeszli całą długość ulicy i znów trafili na pole.
— Powiem panu... że i... Wereszczyński... — przerwał milczenie Paweł.
Kwieciński przystanął na czarnej ziemi.
— Umarł... Tak?...Miałem — to przeczucie. Wie pan, kiedy to się staje, to tak się dzieje, że w pewnych chwilach wiemy wszystko. Trzeba mieć tylko trochę odwagi. Wtedy nagle, wiemy, co będzie. Trochę odwagi... Znam pewną dziewczynę — dopowiedział niespodziewanie — która ma po prostu nieludzką.
Był wreszcie ten dom. Graniczył z polem, postawiony skosem do drogi, jak nie dosunięty do ściany kufer.
Było zupełnie inaczej, ani wierzb, ani sitowia, ani Wisły, bieliło