Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/192

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

życia napaskudzą, jeszcze męczą na temat tego paskudzenia, jeszcze żądają współczucia, jeszcze próbują ugryźć, jeszcze ściskają, płaczą, ironizują, sami wzruszają się nad sobą, chcą przeprosić, pogłębiają przewinienie, nikt ich o to nie prosi, a oni się napraszają z ekspiacją, ale już jej nie mogą dokonać. Piszą „dzieło” zbyteczne, i nagle w ostatniej chwili próbują swym nieudanym nieszczęściem zatruć naiwnych, młodych, nie schodzą, tylko turlają się do grobu.
— Czas nam — ocknął się Wereszczyński. — Czy na pewno umówiłaś się na dwudziestą drugą piętnaście? Nie chciałbym za wcześnie sprawiać im kłopotu.
— Na pewno — powiedziała.
— Myślałem sobie, że jeszcze odbędę spacer. Masz ze sobą wszystko? — zapytał. — Nie chciałbym tam uchodzić za biedaka.
— Wszystko — powiedziała.
— Szczoteczka?
— Szczoteczka — odpowiedziała cierpliwie. — Pasta do zębów, ręcznik — sięgnęła do torby i przerzuciła w ręce kilka drobiazgów: — jest wszystko. Montaigne.
— Ostatnim tchnieniem ucałuję tę książkę — rzekł patetycznie. — Najzdrowsze dzieło świata.
Felicja powiedziała:
— I dodałam ci jeszcze jedną. Lecz nie patrz. To będzie niespodzianka.
— A gdzież to państwo wybieracie się o tej porze? — zapytał Paweł z ulgą.
— Do szpitala — odpowiedziała. — Dziadek jest chory na raka. Ledwo się przecież trzyma na nogach, nie zauważył pan? — popatrzyła i ściszyła głos. — Zemdlał, gdyśmy tu wchodzili. Od dwóch lat się leczył. I nadszedł koniec. Jest to rak mózgu. On sam pierwszy wiedział wszystko. Dzisiaj już trzeba pójść tam, bo właściwie nie ma gdzie leżeć. Ostatnio nigdzie już nie mieszka. Ja go odnalazłam, przypadkiem, i trudno, trzeba, muszę. Nocował w pracowni rzeźbiarskiej.
Była zmęczona, głos jej się trochę obniżył i pobrzękiwał teraz z przymieszką chrypki. Od rzeki ciągnęło chłodem.
Wzięła torbę z krzesła: