Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/174

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

cenę najwyższą. Widzi pan, jak ja się dorobiłem. Tylko jedno.
I gdyby bodaj świadczyło za mną. Wręcz przeciwnie, wyszedłem w nim jak dureń. Pan się domyśla, o czym mówię. Szukając dawnych miejsc, to jedno odłożyłem na koniec. Zwlekałem i zwlekałem, bałem się, chciałem utrafić w sobie na chwilę najdotkliwszego odbioru. Przed godziną dopiero byłem tam, w tym miejscu. Wspomnienie dotyczy jednego uśmiechu. Czy ja zresztą wiem, może grymasu? Zanotowałem w pamięci uśmiech, wielką, wstrząsającą chwilę.
— Gdy pożegnałem przyjaciela lekarza — mówił — pobiegłem pod te sztachety. Nie będę opisywał strategii podejścia, lęku...
Nachylił się nagle do Felicji i pocałował ją w rękę. Pawłowi wydało się, że zimne gałki jej oczu wykonały udawany obrót, który mógł oznaczać: przeżyję i to.
— Jest pan w stanie dość szczególnym — rzekł pojednawczo Paweł. — Nie chciałbym, ale lepiej by było, są to, domyślam się, sprawy czysto prywatne, przebrzmiałe, wolałbym, aby przy osobach trzecich... Panią to interesuje?
— Interesuje — odpowiedział za nią. — Widzi pan, gdybym teraz przestał, mogłoby wyglądać, że chciałem opowiedzieć coś skandalicznego... Byłem dziś pod tymi sztachetami po raz ostatni.
Czerwony reflektor jeździł po czarnej fali, fala rzucała odblask w twarz Pawła, powiedział:
— Jeżeli już prawda, nigdy tam nie było sztachet. Był wysoki mur. Pan zapewne pomylił ogrody. Ale proszę, proszę... słucham.
— I zachodzę w głowę — ciągnął radośnie Wereszczyński — i jak to wszystko mogło się tam pomieścić? Małe to. W rezultacie sżeść klombów, piasek, trawa; skądże las? Zawsze odnosiłem wrażenie gęstwiny. Nie mogę także — mówił szybko w rosnącym podnieceniu — ustalić miejsca. Z którego startowałem. Tamtej nocy. Jeśli latarnia jest od ulicy, szedłem pod światło. Dlaczego więc nastąpiła ta straszliwa omyłka?
— Panią to interesuje? — ponowił pytanie już gniewnie Paweł.
Lecz nie wydobył z niej głosu.
— A szkoda — mówił swoje Wereszczyński.: — Na tym właśnie polegał wstęp do mojego błędu. Najlepiej jest, gdy nas gdzieś nie ma. Gdy na przykład nie dostaniemy się tam, gdzie byśmy za wszelką cenę chcieli. Gdy nie poznamy tego, na kim nam naj-