Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/171

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Drogi panie Wereszczyński, czy my jesteśmy panny na wydaniu? Nie mogę pana pojąć. To po to pan jechał towarowym pociągiem i czepiał się wagonów?
— Nie miał pan wdzięku — uparł się Wereszczyński — ani za grosz. Bardzo proszę: ja także. Byliśmy do siebie podobni jak dwie krople wody. Stąd miłość, niechęć, starcia, nienawiść, katastrofa. I śmierć. Śmierć niewinnego człowieka, w której dopomogłem. Pan także. Brał pan rzeczywistość za fakt istniejący i jednoznaczny, myślał pan, że wystarczy przyznać sobie ten najwyższy stan szczęścia osobistego, swobodę w ocenie ludzi, a wszyscy klękną. Ja także myślałem. Przymierzał pan siebie do tej nie istniejącej rzeczywistości. Kostnieliśmy za życia, pan także! Zaczęliśmy wydawać sądy o sobie, obydwaj, będąc jednakowo wyzbyci świadomości, że w końcu los jest aktem ironii i że trzeba zawczasu przygotować się na głupkowaty uśmiech. Tak, tak, rzeczowość, pedanteria i rozsądek, miara i waga niewielkie mają w życiu znaczenie. Ale niech pan spróbuje być nie rzeczowy — spojrzał tryumfalnie. — Z czego pan zaczerpnie? Niech pan spróbuje być „lekki”, ho, ho! Wtedy będzie pan straszny. Lekkość ludzi strasznych to tylko zbrodnia, okrucieństwo i smutek — chwycił Pawła za rękę i powiedział prosto w twarz: — Był pan człowiekiem poważnym. Nie pan mnie, to ja się pana bałem.
— Proszę się uspokoić — rzekł głucho Paweł.
— I wszystko ze strachu. Przyjechałem tutaj ze strachu w nocy. Okrążyłem pośpiesznie miasto. Było ciemno — jak w pudle i duszno, jakby z pudła wyjęto stęchłą krepę. Bruk jak zwykle tutaj, proszę mi nie przeszkadzać — wtrącił — przekuty szynami, tłusty. Milczący ludzie po bramach, duszyczka moja skulona we dwoje, ręce zanurzone w chłodzie nocy, wie pan, duszyczka jak ciepły promyk w garści, splunąć na nią, a zgaśnie. Było tak ciemno i zatłoczone gęstą nocą, bez powietrza, że przeciskałem się pustymi chodnikami i zwątpiłem, czy nie znajdując nic prócz nieczytelnych szyldów warto było przyjeżdżać. Lecz trudno, miałem tutaj z dawnych lat zaprzyjaźnionego lekarza i krematorium, wiedziałem, że kiedy już raz tam wejdę, wszystko odbędzie się jak w domu, wiedziałem o wszystkim i o mojej chorobie, z lekarzem prowadziłem kiedyś rozmowy o rodzajach praktycznej śmierci, zawiadomiłem go listownie: że już; Teorię zamierzałem zostawić