Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/147

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wkrótce stał się bogaty, potem nic nie miał, znów był bogaty, potem wszystko stracił, po wojnie odkopał żelazną skrzynię z kosztownościami, rewolwerem i listem od Wereszczyńskiego w blaszanej kopercie. W obozie z przerażeniem myślał o skutkach, jakie by list wywołał, gdyby wpadł w ręce Niemców.
W czasie niedawnej choroby przyszło mu na myśl, aby opowiedzieć komukolwiek treść ostatniej rozmowy z Filipem. Lecz nie miał już komu. A potem wyzdrowiał.

Niespodziewanie spotkał go na dworcu kolejowym tuż po wyzwoleniu, gdy wszyscy wyskoczyli z ukrycia i nor. Wereszczyński wynurzył się z tłumu, był nie do poznania, jednak on, kwadratowa sylweta, starzec; już starzec, o błękitnych oczach spłoszonego ptaszka — wychudł, nastraszony, przebrany — w jakichś sztylpach zapinanych na guziczki, do kolan, z kociołkiem w ręce; od razu poznał Pawła i podbiegł, jakby co dopiero wczoraj i nigdy nic, rzucił się na szyję: „Przetrwał pan! Więc pan przetrwał! Wszyscy którzyśmy przeżyli, już jesteśmy nieśmiertelni...” — i zaraz w swym intelektualnym jak dawniej wzburzeniu, mówiąc jedno poprzez drugie, zawołał: —...„Półtora roku za deską na strychu!... A pan? A pan?... Kochany panie Pawle, synu Angeliki!”...
Wyjął z kieszeni jakąś broszurę w języku rosyjskim. Paweł pomyślał, że może jest to wiersz przetłumaczony, stąd nerwowa radość. Lecz na okładce broszury był kolorowy rysunek, przedstawiający żołnierza radzieckiego. Uśmiechnięty rosyjski chłop, z pepeszą przez ramię i workiem na bieliznę u nóg, stał na bezkresnej drodze pod nikłym drzewkiem i skręcał szczyptę tytoniu w skrawku gazety, a pod nim był tytuł: „Jak pobiłem Niemców”. Miało to coś znaczyć, Paweł nie rozumiał, Wereszczyńskiemu domyślnie latały oczy. Pociąg ruszał, czas mu było żegnać, uściskał Pawła raz jeszcze, zręcznie wskoczył na lorę, w gęstwinę tłumu, i stamtąd zawołał: — „Będę tu za tydzień! — ponad głowami wiał dłonią i jeszcze dokrzyknął: Śnił mi się pan wczoraj!”...
Paweł aż się skulił: tam bezdomni ludzie, toboły, dzieci płaczące na tobołach — a tu on: w snach entuzjastycznego starca — czterdziestoletni syn Angeliki — „nie pozbawionej wielkości”.
Raz jeden wpadło mu w oczy to nazwisko umieszczone pod wier-