Strona:Mieczysław Pawlikowski - Baczmaha.pdf/175

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Et, co tu gadać! — machnął p. Walenty szeroką dłonią, jakby ziemię kropił, i wrócił znowu do kobiet.
Zwróciłem się do p. Bolesława, który tonął w zadumie, ciągnąc się za wąsy. Powieki miał zmrużone jak szpareczki. Żadnego nie umiał mi dać wyjaśnienia, nie był bowiem obecnym w chwili omdlenia, wybiegłszy naprzód z panną Ksenią.
Teraz już nie podlegało żadnej wątpliwości, że wina całego wypadku ciążyła na panu Adolfie, i że ten, korzystając z tego sam na sam, może nietaktownem, zbyt śmiałem obejściem, albo nawet zuchwałą próbą jakiego karesu, stał się przyczyną jej omdlenia. Dzieweczka wiejska, której, wbrew jej woli, parobek chce wycisnąć na ustach całusa, lunie go w gębę, ale panna taka, jak Józia, na to się nie zdobędzie, zamiast się bronić, zemdleje.
Spojrzałem na gładkiego młodzieńca, który blady i widocznie wielce zalterowany, przestępował ciągle z nogi na nogę, jak koń fiakierski. Przystąpiłem blizko, patrząc mu w oczy, i rzekłem dość ostrym tonem: