Strona:Mieczysław Bierzyński - Niepłakany.djvu/12

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

bo ten po polsku nie rozumiał, czy nie chciał rozumieć; w parę lat jednak zatarły się dawne wspomnienia w pamięci starca, i Słotwiński znów się do tych murów przywiązał całem sercem, które nie miało już kogo kochać na świecie.
To też wierniejszego robotnika nie było w całej fabryce. Wtedy, gdy inni sarkali, i słusznie, on zawsze starał się tłómaczyć zarząd i właścicieli. Dziwiono się, śmiano nawet z tej gorliwości, o której pewnie nikt nie wiedział — ani zarząd, ani właściciele. A oni? oni, jak zwykle: kiedy Słotwiński chorował, to się musiał na chorobę zapożyczyć, bo z »kasy dać nie chcieli...«
Przypominano mu to nieraz; on milczał, a potem mówił swoje.
Rok temu zamieszkał w jednym z nędznych domków przedmieścia. Izdebkę odnajęła mu wdowa, kobieta już niemłoda, matka czworga drobnych dzieci. Zagrobina utrzymywała się z prania.
— Nie jestem ja tam wymyślna praczka — mówiła — juścić ani dla hrabiów, ani dla biskupa nie pieram, ale piorę, jak się należy; bielizny nie spalę, ani rozgotuję, zawsze więc mam dość roboty: i dla mnie, i dla dzieci starczy. A że się człowiek napracuje, to trudno...
Z dzieci najstarsze miało lat dziewięć, najmłodsze cztery. Urodziło się w tym samym roku, kiedy »Zagroba — Panie świeć nad jego duszą! — wziął i umarł«.
Słotwińskiemu jakoś raźniej się zrobiło na sercu od czasu, kiedy zamieszkał małą izdebkę u Zagrobiny. Dzieci pokochały »dziadusia«, matka