Strona:Mieczysław Bierzyński - Niepłakany.djvu/11

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wyszli więc nocą w kilkunastu z »paniczem« na czele. Kilka miesięcy dzielili razem dolę i niedolę; potem panicz padł, ugodzony kulą, i wspólna go gdzieś w lesie przykryła mogiła, a on poszedł piechotą daleko, het, na północ, w krainę śniegów i lodów.
W kraju niby nic nie zostawił: parę mogił, fabrykę i starego pana, a jednak tęsknił za nimi. Lat kilkanaście, jak wieki, długich, zwracał się ciągle myślą w ich stronę, w końcu powrócił zgarbiony, schorzały, złamany.
Próżno szukał tego, co zostawił. Groby zarosły, czy zapadły się w ziemię — odnaleźć ich nie mógł; »stare panisko« nie żył, a fabryka przeszła w obce ręce. Po dawnych właścicielach śladu nie zostało; teraźniejsi przyjechali z daleka, zaprowadzili nowe porządki, nowe maszyny, postawili nowe budynki, nawet sprowadzili nowych ludzi z zagranicy — jak zwykle. Wszystko się tu zmieniło, prócz jednej furty; ona tylko pozostała taka sama, jak wprzódy. Ileż razy ją otwierał, a ile przechodził! Każdy gwóźdź był mu znajomy, i ten młotek do pukania, nawet ta dziura w desce po sęku, przez którą dzieckiem zaglądał!...
Zapłakał...
W pierwszej chwili chciał był iść w świat, ale nie mógł — coś go do tych miejsc przykuwało: fabryka streszczała wszystko, co mu zostało z przeszłości. We dwa tygodnie przyjęto go znowu do warsztatów i odtąd fabryki nie opuszczał. Obco mu tu wprawdzie z początku było; ludzie wszyscy prawie nowi, z niejednym dogadać się nie mógł,