Strona:Michalina Domańska - Fotografje mówią.djvu/20

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wyrytą w pamięci twarz tamtego, ukochanego przez bogi i kobiety, ale kłamstwo zamierało mu na ustach wobec hipnotyzującego go spojrzenia, które „wiedziało“ wszystko.
— Wiem, mówiła cicho i prędko, prawie matycznie, męża mego nie można było rozpoznać. A tamten?... Było to raczej westchnienie, które zrozumiał, niż słowo.
— Wyglądał spokojnie, szepnął porwany wspomnieniem tej twarzy rzeźbionej, tak pięknej w skamienieniu śmiertelnem.
— Spokojnie? wionęło znowu westchnienie. To był człowiek wielkiej odwagi. Jak pan myśli, mówiła w nowym gorączkowym przypływie, czy w tym przypadku długo się patrzy oko w oko na śmierć, zanim przyjdzie?... Pochylił się nad nią, w swe mocne żołnierskie dłonie ujął miękkie, zimne rączki, które drżały.
— Poco o tem myśleć?... mówił, starając się wolą napiętą odegnać od niej zabójcze mary.
— O czemże innem mam myśleć? o czem? jęknęła tak rozpacznie, że poczuł jak oczy jego, z tylu okropnościami oswojone, napełniają się łzami.
Łamiąc się pod ciężarem straszliwym, bezsilnie opadła na fotel. Twarz cudną, która się stała w jednej chwili maską tragiczną, ujęła w obie dłonie. Wpatrzona przed siebie wzrokiem, który wybiegał gdzieś poza ramy życia i rzeczywistości,