Strona:Michalina Domańska - Fotografje mówią.djvu/19

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zabije. Słuchała chciwie. Biorąc nagle obie jego ręce i przejmująco patrząc mu w oczy, spytała:
— Jakto się mogło stać? Pogoda była sprzyjająca, aparat wypróbowany...
Zadrżał wewnętrznie, słysząc niemal powtórzone słowa pułkownika. Odpowiedział żywo, czując, że należy coś więcej ratować, niż ludzkie życie, zabijając okrutną wątpliwość.
— Badania naszych specjalistów wykazały wielkie braki w rozbitym aparacie. Zrozumieć nie mogliśmy, że go oddano do użytku.
Wstrząsnęła głową niedowierzająco.
— Mąż mój używał tylko aparatów wypróbowanych i wyborowych. Znał się na tem doskonale.
— W tym były jednak duże usterki, uszkodzenia źle naprawione, brnął dalej, plącząc się w obcej sobie dziedzinie technicznej. A dnia tego w górnych strefach wiały silne prądy. Zaskoczyły aparat...
Niepokoiły go wielkie szare oczy, utkwione w niego i rozwarte szeroko. Zdawały się go pytać: Poco silisz się na kłamstwo?...
— Czy pan ich widział? spytała cichutko i nagle. Przygotowany był na to pytanie. O ileżby wolał pędzić z lancą swą ułańską na wroga, niż czuć się w kręgu tej strasznej rozpaczy i szarpiącej wątpliwości. Chciał skłamać, aby uwolnić się od badania, chciał zaprzeczyć, że widział, że zna