Strona:Michał Marczewski - Wilk morski u ludożerców.pdf/31

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Nagle wskazał nam na piasczyste pobrzeże wyspy, gdzieśmy lądowali, gdzieśmy na banany i baraninę, wymienili pierwsze noże i siekiery.
— Harry Tompson i pięciu naszych towarzyszy znajduje się teraz tam i za chwilę będzie przez tych obrzydłych ludożerców pożarty!
Chwycił się za głowę w rozpaczy.
— Święty Patrycy! Święty Patrycy! Jesteśmy bezsilni, zupełnie bezsilni!...
I prawda. Było nas czterech, prawie ponad głowami kanibalów i patrzyliśmy z założonemi rękami, jak czarna tłuszcza dygotała z pragnienia, by zakosztować tylko ludzkiego mięsa, a tem ludzkiem mięsem, byli nasi rodacy — biali.
Widzieliśmy jak leżeli spętani, nadzy, wyczekukujący swej kolei, kiedy rozniecane obok ognie zapłoną żywem płomieniem, kiedy litościwy nóż oprawcy przetnie ich męczarnie; widzieliśmy kiedy potworny dzikus, uzbrojony w potężną maczugę, gruchotał im nią kości nóg, by potrawa była smaczniejsza, widzieliśmy jak pieczono z nich każdego powoli, i jak ostatniego na ogień wleczono naszego nieszczęśliwca kucharza, który jeden tylko przewidział swój koniec żałosny.
Nie wstrzymałem. Miałem wszak przy sobie karabin nabity. Zerwałem go z ramienia, wymierzyłem go w kupę. Na szczęście Kwingston zatrzymał mnie w porę.
— Co robisz warjacie! Zgubisz nas wszystkich