Strona:Michał Marczewski - Wilk morski u ludożerców.pdf/30

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

liną, wyżłobioną widocznie w porze deszczowej przez wody. Tak czterech nas ocalało. Wygramoliwszy się z naszego komina, ku wielkiej naszej radości ujrzeliśmy Donalda i Kwingstona czekających jakby na nas tylko. Rzuciliśmy się ku nim w pierwszem uniesieniu, jako cudownie uratowani, lecz obydwaj byli strasznie wzburzeni, a Kwingston jakby zdradzał objawy pomieszania zmysłów.
— Chodźcie z nami, chodźcie z nami! Zobaczycie dalszy ciąg tragedji!... — wołał, wymachując rękami.
Ciągnął nas na brzeg skały, kiedy Donald zamykał oczy i zaciskał obie pięście koło skroni.
— Święty Patrycy! Jesteśmy bezsilni! Święty Patrycy!...
Pobiegliśmy za nimi na zwisający nad przepaścią cypel, skąd roztaczał się widok, którego nie zapomnę nigdy...
Nasza korweta stała na kotwicy, ale na niej kotłowali się czarni. Kołem otaczała ją flotylla pirogów.
— Co to znaczy? — wyrwało mi się mimowoli.
— Zdobyli! — zaryczał Kwingston ochryple — zdobyli!
— A Harry Tompson? — zapytał Bob.
Straszny śmiech Donalda, zamknął mu usta.
— Harry Tompson wraz z pięcioma naszymi kolegami bronił się zawzięcie. Walczyli jak lwy, jak tygrysy, ale...