Strona:Michał Marczewski - Wilk morski u ludożerców.pdf/17

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

liśmy wyspę zieloną, nieco górzystą, ale wcale ponętnie wyglądającą. Im więcej zbliżaliśmy się do niej, tem więcej pociągała nas ku sobie susza. Na odległość pół strzału armatniego zarzuciliśmy kotwicę. Kapitan nasz, przyjrzawszy się brzegowi przez lunetę, oświadczył, że wyspa jest zaludniona, a wkrótce wszyscyśmy dojrzeli czarnych, wylęgających z zarośli gromadami.
Ludzie ci nie zdradzali bynajmniej żadnych względem nas złych zamiarów. Przeciwnie kiedy pierwsza szalupa nasza, pełna przeznaczonego na handel zamienny towaru, przybiła do piasczystego brzegu, dzicy powitali ją okrzykami ukontentowania.
Topory, noże, świecidełka znaleźli chętnych nabywców.
Porozumiewaliśmy się na migi, a początkowa wzajemna nieufność po pierwszej wymianie naszych europejskich fabrykatów na baraninę, zniesioną w obfitości i kokosowe orzechy znikła bez śladu, ustępując miejsca pewnej nawet, że tak powiem zażyłości.
Druga, trzecia i czwarta szalupy wysadziły na brzeg połowę naszej załogi i zwiozły tyle koralików, zwierciadełek i innych więcej pożytecznych przedmiotów, że obdzielić niemi było można całą ludność wyspy. A ludność ta widocznie nie po raz pierwszy widziała u siebie białych i do handlu zamiennego była już przyzwyczajona przez naszych poprzedników, których los niestety był nam nieznany zupełnie.