Strona:Michał Bałucki - W żydowskich rękach.djvu/69

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zgnić za to w kryminale i nawet nie zaszkodził dziedzicowi. Oczy jego błysnęły białkami a pięście zacisnęły się, że aż żyły jak powrozy wystąpiły na odkrytych rękach. — Zgrzytnął zębami i zamruczał:
— A bodaj jego choroba tłukła od nieba do ziemi za naszę krzywdę. Tu nawet zemścić się nie można.
— Jak mu będziesz palił takie graty, jak ta fabryka — to mu pewnie nie dokuczysz. Żeby mu się był spalił młyn, toby on się kręcił i kurczył.
— Młyn — powiadacie? — spytał chłop ponuro.
— Ja nic nie mówię, ja tylko mówię, coś ty głupi chłop i bez potrzeby wpakowałeś się w biédę.
— I cóż ja teraz biédny pocznę. — Radźcie Abramku wyście mądry człowiek.
— Radzić, radzić — teraz to ty potrzebujesz mojéj rady, a jak mnie trzeba było dach pobić, to ja ciebie uprosić nie mogłem, pamiętasz?
— Toż wam potém pobiłem.
— Jakém ci dwa razy tyle zapłacił.
— Będę wam za darmo robić, jak wam będzie trzeba, tylko mnie ratujcie, powiedzcie co robić i gdzie się obrócić.
— A czyś ty mnie co za darmo zrobił? — A kto wam dawał pieniądze na proces, na stemple.
— Tożmy wam dali zapis na grunt. Jak wygramy, to sobie z procentém odbierzecie.
— A jak nie wygracie?...
— To wam odrobię, tylko mnie teraz ratujcie — powiedźcie, co robić?
Żyd nie zważał na jego słowa i mówił daléj zapalając się:
— A jak ja chciałem, żeby twoja córka poszła do mnie na służbę, toś powiedział, że ty nie pozwolisz, żeby twoje dziecko żydom usługiwało. A co to żyd — pies, hę? —